środa, 9 kwietnia 2014

Zabawa w gołębia i karalucha, czyli językowe igraszki!



    Tak się w moim życiu jakoś fortunnie bądź nie złożyło, że poświęciłam sporo czasu językom. I nie mówię konkretnie o takowej części ciała, ani o naszej pięknej słowiańskiej mowie nasyconej szelestami i świstami - moje serce i język pognały w kierunku Europy Zachodniej. Jednak znajomość języków romańskich zburzyła mój światopogląd. Zostałam wychowana w czasach, w których tytuł Casa Blanca oraz imię Paloma kojarzyły się romantycznym istotom ze wspaniałą historią miłosną pełną namiętności i sprzeczności, a co druga osoba pląsała pod prysznicem nucąc jakże znany refren La cucaracha, la cucaracha. W związku z tym, gdy poznałam znaczenie tych słów o mało nie utonęłam w morzu łez rozpaczy. Dlaczego? Bo Casa Blanca brzmiąca jak niespełniona obietnica, to po prostu Biały Dom; Paloma, będąca w naszych oczach uosobieniem gorącej namiętności i kobiecości, to nic innego jak gołąb, a rytmiczne La cucaracha to zwyczajnie paskudny... karaluch! I jak tu nie stracić sensu istnienia?! Zresztą nie tylko Paloma kryje w sobie (w tym przypadku skrzydlatą!) tajemnicę. Inne kultowe imiona rodem z brazylijskich telenoweli nie zostają daleko w tyle, choć trzeba przyznać, że w naszym języku prezentują się zdecydowanie urokliwiej niż pospolity gołąb. I tak np. niewidoma Esmeralda, była szmaragdem; zbuntowana Milagros stanowiła cud(y); a Esperanzę wypełniała nadzieja. Podobnie jest z nazwami czyhającymi na nas w życiu codziennym. Dla fanów bananów może być zaskoczeniem, że pożerają dziewczynki czyli Chiquity, a dla zakupoholików fakt, że robią zakupy w dziwnych tak naprawdę miejscach, bowiem Carrefour okazuje się być skrzyżowaniem, Camaïeu oznacza obraz namalowany różnymi odcieniami tego samego koloru a Auchan nie jest wcale słowikiem ani innym ptakiem, na co mógłby wskazywać skrzydlaty przyjaciel widniejący w logo sklepu, bo Auchan nie znaczy akurat zupełnie nic! Ale co poradzić? C'est la vie!

sobota, 5 kwietnia 2014

Niesportowy człowiek nieco o sporcie!


   Ogólnie rzecz biorąc sportsmenka ze mnie żadna. Zasapuję się wchodząc na trzecie piętro (ba! nawet parter!) a każde postanowienie regularnego ćwiczenia kończy się zanim zacznę ćwiczyć, bo męczę się nawet szukając odpowiedniego zestawu ćwiczeń! Ale ostatnimi czasy postanowiłam to zmienić! Wyciągnęłam roleksy z szafy, dokładnie rzecz biorąc z szafy mojej siostry i ruszyłam na poszukiwanie tras odpowiednich dla niewprawionego rolkowca. Swoją drogą, wędrując przez miasto we wzorzystych leginsach, w za dużej bluzie chłopaka oraz dzierżąc w dłoniach rolki, człowiek wygląda na tyle ciekawie, że nawiązuje nowe znajomości. Wiedzieliście o tym? Wracając do tematu, kiedy wreszcie znalazłam odpowiednie miejsce i przywdziałam (nie)moje czterokołowce stwierdziłam, że... się zmęczyłam! Pojeździłam jednak dzielnie, przemierzając niezliczone metry parkowej przestrzeni i przypomniałam sobie dlaczego za dzieciaka tak bardzo lubiłam ten sport! Wolność, swoboda, wiatr we włosach i pracujące mięśnie! Czego chcieć więcej?! 40 minut dziennie, dwa razy w tygodniu i Waszych nóg i pośladków pozazdrości Wam nawet Shakira! Powodzenia Wam i sobie życzę!