Ołówek kojarzy mi się z bogatym, pełnym pomysłów szkicownikiem artysty, ale ołówkowa spódnica jedynie ze sztampową, białą bluzką. Może to i niesprawiedliwe skojarzenie, aczkolwiek zakorzeniło się w mojej głowie na tyle mocno, że nie pałam zbyt dużą miłością do takich właśnie spódnic. No bo za co lubić kieckę krępującą każdy krok, z której co chwilę wysuwa się bluzka? I choć to typowo kobiece wdzianko, podkreślające nasze kształty (i niedoskonałości!) ja i ona nie tworzymy zgodnego duetu. Kompromisem okazała się być ołówkowa sukienka. Nie urzekła mnie od razu, ponieważ nie poruszam się w niej z większą gracją i łatwością, ale eliminuje ona chociaż problem niesfornej koszuli. Ostatecznie, sukienka wygrywa ze spódnicą jeden do zera, a ja, choć dalej nieprzekonana do tego typu krojów i fasonów, dosłownie małymi kroczkami przyzwyczajam się do chodu gejszy. I choć sukienka nie grzeszy oryginalnością, pamiętajmy, że pracująca ze mnie pani. Mogę pozwolić sobie jedynie na odrobinę koloru, ale to i tak duże szaleństwo jak na moją skromną, biurokratyczną osobę. Tak czy siak, ołówki w dłoń i piszcie, jak Wy odnosicie się do ołówkowych kreacji?